Na końcu mola wschodniego Westerplatte, będącego jednocześnie falochronem 169 lat temu rozbłysło światło latarni morskiej. Żelazna, wieloboczna konstrukcja była osadzona na kamiennej podmurówce w formie schodów. Była...
W zeszłym tygodniu istnieć przestała przy okazji wielomiesięcznego remontu mola. Została pocięta palnikami na kawałki i trafiła przypuszczalnie na złomowisko, bo gdzieżby indziej. Obiekt nie był tzw. rejestrowy, chociaż od kilku lat czekał na takowy wpis. Urząd Morski, który jest gospodarzem terenu przeprowadzającym prace twierdzi, że w świetle prawa legalnie pozbył się zabytku. Bezrefleksyjnie zniszczono naszą małą, czerwoną latarnię, jeden z symboli Nowego Portu i Westerplatte. Budowli, która bezustannie od 169 lat pracowała dla ludzi morza, która została uwieczniona na setkach, jeżeli nie tysiącach pocztówek, zdjęć i w literaturze. Latarnię, która witała i żegnała przybyszów i mieszkańców. 1 IV 2013 r. obchodziłaby 170 urodziny...
Nigdy nie przypuszczałam, że w ten sposób będę musiała napisać o tym zabytku techniki. Od kilku miesięcy przygotowywałam tekst, bogaty materiał ikonograficzny. W zasadzie czekałam tylko na możliwość wejścia na molo wschodnie i sfotografowanie latarni z bliska, żeby ją pokazać czytelnikom jak wygląda w chwili obecnej. Niestety nie zdążyłam...
Oprócz żalu i złości mam pytania do urzędu konserwatorskiego dlaczego zarzucił prace nad wpisem latarni do rejestru i do Urzędu Morskiego dlaczego wykazał się tak ogromną ignorancją i brakiem szacunku dla tego obiektu? Zapewne w ciągu kilku najbliższych dni pojawią się tłumaczenia i odsyłanie zainteresowanych od Annasza do Kajfasza. Niestety życia naszej, małej, czerwonej latarni to już nie przywróci.
...
Więcej o zniszczonej latarni:
Latarnia morska i molo wschodnie Westerplatte - A. Masłowski
Requiem dla zniszczonej latarni u wejścia do gdańskiego portu - A. Masłowski
Piękna latarnia morska z 1843 r. zaginęła - J. Kiwnik
Serdeczne podziękowania dla Moniki Śniedziewskiej-Lerczak, autorki bloga www.latarnica.pl za użyczenie nam fotografii z rozbiórki latarni.
środa, 18 kwietnia 2012
sobota, 31 marca 2012
67 rocznica "wyzwolenia" Gdańska
Zapewne wiele osób zada w pierwszym momencie pytanie "co to za dziwna rzecz jest na tym zdjęciu?". Podobnie jak wielokrotnie podobnie pytano patrząc ze zdziwieniem, że to "coś" stoi na półce w witrynie pomiędzy zabytkową, cenną porcelaną. Pomijając oczywiście widoczny na fotografii mój przedwojenny srebrny, emaliowany wisiorek z herbem Miasta.
Drugie pytanie zapewne będzie brzmiało "co to "coś" ma wspólnego z wydarzeniami sprzed 67 lat?"Ten przedmiot to porcelanowy, przedwojenny słoik apteczny. Zwyczajny, nieciekawy przedmiot codziennego użytku. A w zasadzie takowym był do marca 1945 r. Do momentu, w którym podpalono dom, bądź aptekę w których służył w zwyczajny sposób zwyczajnym ludziom. Temperatura systematycznie podpalanego i wysadzanego w powietrze Gdańska była tak ogromna, że topiło się szkło i porcelana. Stąd dawny połysk szkliwa tego aptecznego pojemnika zniknął, powierzchnia zmatowiała i stopiła się w jedno ze spieczonym popiołem i piaskiem. Jak płonęło Miasto przejmująco opisał w "Blaszanym Bębenku" Günter Grass:
Zniekształcone, spękane naczynie znalazłam kilka lat temu na śmietnisku, które jest ogromną mogiłą tego co po spalonym Gdańsku pozostało, a czego nie udało się jakkolwiek wykorzystać. Całymi miesiącami zwożono w to miejsce umarłe, pokaleczone, popalone, bezpańskie przedmioty. Pomiędzy szczątkami porcelanowych talerzy, zabawek, kapslami od butelek, odłamkami barwnych szkiełek, skorodowanych fragmentów rzeczy, których nie sposób zidentyfikować znalazł się ten słoik. Przedmiot, który po wzięciu do ręki potrafi powiedzieć więcej niż tysiąc słów...
Gdańsk nie został wyzwolony, został zdobyty przez Armię Czerwoną przy współudziale Ludowego Wojska Polskiego. Sowieci z Miastem, jego mieszkańcami i uchodźcami z Prus Wschodnich rozprawili się w znany, okrutny sposób. Zdobywcy pastwili się nad swoim łupem. Dzieła zniszczenia opustoszałego Gdańska dopełniły bandy szabrowników. Stąd w tytule postu słowo wyzwolenie ujęłam w cudzysłów.
Tak wyglądał Gdańsk niedługo po "wyzwoleniu":
Dlatego każdemu polecam chwilę refleksji nad tym co się działo w Gdańsku w 1945 r. i nad radosnym świętowaniem "wyzwolenia" i "powrotu do Macierzy".
Polecam również lekturę "Wielkiej ucieczki" J. Thorwalda i "Zatoki Gdańskiej 1945" E. Kiesera.
wtorek, 27 marca 2012
"Pomorze 1945"
Rankiem 25 marca w Łapinie k. Kolbud pod Gdańskiem rozpoczęła się całodniowa impreza pt. "Pomorze 1945". Organizatorem było Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, a współtwórcami rekonstruktorzy zrzeszeni w Trójmiejskiej Grupie Rekonstrukcji Historycznych oraz miłośnicy kolejnictwa drezynowego.
"Pomorze 1945" to drugie tego typu wydarzenie, po "Ardenach 1944" organizowane przez Muzeum II WŚ w tym roku. W zamyśle nie są to imprezy ściśle rekonstrukcyjne. Jest to przystępne i bardzo atrakcyjne przybliżenie historii dla uczestników. Przedstawiciele Muzeum główny nacisk kładą na walory edukacyjne i krajoznawcze. Dodatkowo, dzięki sposobowi podania wiedzy można śmiało stwierdzić, że są to również doskonałe imprezy rozrywkowe.
Zgodnie z planem, o 10 rano znad sztucznego zalewu na rzece Raduni, zwanego potocznie jeziorem Łapińskim Nowym wyruszył pierwszy skład trzech drezyn wypełnionych uczestnikami. Osoby, którym udało się na czas zgłosić do organizatora nie były biernymi widzami. Scenariusz wciągnął je żywo w całe przedsięwzięcie. Po rozdaniu Kennkart i odezwy marszałka Rokossowskiego z 1945 r. załadowani na drezyny uczestnicy projektu edukacyjnego wczuli się w rolę ludności Prus i Wolnego Miasta Gdańska uciekającej w panice przed "wyzwolicielami" - Armią Czerwoną. Nieźle się trzeba było napocić, żeby podjąć ucieczkę z zaciskającego się pierścienia jednostek sowieckich. Niestety zbyt daleko nie dało się zbiec, a raczej przetoczyć po szynach nieczynnego już odcinka kolejowego Kolbudy-Stara Piła.
Po przedarciu się przez wysunięte posterunki radzieckie , drezyny zatrzymano na niemieckim posterunku w celu sprawdzenia dokumentów uciekających. Podczas kontroli żołnierze niemieccy zostali zaskoczeni przez partyzantów Gryfa Pomorskiego i zwiadowców sowieckich. Wojskowych spotkał marny los, a cywili przepędzono przez las do radzieckiego obozowiska. Tu Polacy z ruchu oporu szybko się przekonali o sile sowieckiej "przyjaźni". Wojsko i NKWD używając podstępu dokonało rozbrojenia grupy partyzanckiej a następnie jej likwidacji.
W tym momencie skończył się wątek quasi rekonstrukcyjny. "Uciekinierzy" zostali ugoszczeni przez Sowietów smakowitą grochówką. Rekonstruktorzy z TGRH długo i cierpliwie odpowiadali na wszelkie pytania, pozowali do pamiątkowych zdjęć. Po zaspokojeniu ciekawości, zapełnieniu kart pamięci w aparatach fotograficznych i napełnieniu brzuchów "uchodźcy" jakimś cudem zostali puszczeni przez Armię Radziecką wolno. Przez las i torowisko wrócili do Łapina i na tym skończyła się świetna przygoda z "Pomorzem 1945".
Przez cały dzień trwania imprezy przewinęło się 5 grup "uciekinierów". Polecam śledzenie strony Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Jeszcze nie jedna atrakcja się trafi, która zaowocuje wzbogacaniem wiedzy historycznej i aktywnym spędzeniem czasu.
Szczególne podziękowania dla Macieja Żuchowskiego.
Organizatorzy:
sobota, 18 czerwca 2011
Dog niemiecki a Kaszuby i konszachty z Diabłem
Myślę, że osoby mnie osobiście znające nie są zaskoczone tytułem tego tekstu. Przecież jestem Gdańszczanką, miłośniczką regionu i posiadaczką już 3 w swoim życiu doga niemieckiego.
Nie zamierzam pisać o współczesnych dogach, ich właścicielach, ani naszych rodzimych hodowlach. Cóż więc ma wspólnego tytułowy dog niemiecki, moja ukochana rasa, do równie ulubionej krainy i włodarza wszystkich kręgów piekła? Cofniemy się do XIX w. i zacznie podejrzanie pachnieć siarką.
Kaszuby, jak każdy inny region i rejon miały swój własny świat wierzeń i obrzędów nie związanych z oficjalnie wyznawaną religią. Były dobre i złe duchy, czarownice, diabły, przeklęte i cudowne miejsca.Były to światy, które znamy dzięki pracy badaczy, pasjonatów. Czasami jego blade ślady utrzymały się w mowie potocznej. Jednym z nich jest określenie "farmazoństwo". Kim był sam kaszubski farmazon?
Farmazon był przeważnie Niemcem, właścicielem dużego majątku - junkrem, rzadziej Żydem. Ze względu na ogromne dysproporcje bytowe, różnice kulturowe i szereg rzeczy bezwzględnie dzielących chłopstwo i wielkich posiadaczy ziemskich, tym drugim przypisywano najróżniejsze złe rzeczy. Bardzo często przypinaną łatką były konszachty z Diabłem. Farmazon to spolszczone "Frei Mason".
Masoneria była zawsze tajemnicza, tym bardziej niezrozumiała dla prostych ludzi. Na temat masonów powstało mnóstwo mniej i bardziej dziwnych sądów i plotek. Kaszubom mówiącym o "farmazonie" nie o prawdziwego adepta sztuki królewskiej chodziło, ale o człowieka, który paktuje z Diabłem dla własnych korzyści. Farmazon, jak łatwo się domyśleć zawierał z nim układ, który podpisywał własną krwią. Zły w zamian za duszę, zobowiązywał się pomagać w gospodarzeniu. I majątki prowadzone przez junkrów w Prusach kwitły, oczywiście za sprawą Diabła, a nie ludzkiej gospodarności, pracowitości i umiejętnościom. Jednak farmazon nie do końca miał lekko. Mimo, że dobra piękniały i mnożyły się, że miał zdolność bilokacji, to niestety też nocny obowiązek. Otóż musiał codziennie o północy objeżdżać swoje włości. Czynił to bądź powozem zaprzężonym w 4 czarne konie, które parskały płomieniami z pysków, bądź konno w towarzystwie czarnego, ogromnego psa, któremu również z pyska buchał żar i płomienie.
Więc znajdujemy wizerunek doga, który wypisz wymaluj jest identyczny z opisem psa Baskerville'ów. Dorosły, dog niemiecki z kopiowanym (ciętym i ustawionym w kształt płomienia) uchem *)1, w czarnym umaszczeniu wygląda rzeczywiście diabolicznie. Zwłaszcza jak jest nieco zmęczony i dolna powieka odsłoni zaczerwienione spojówki, a otwarta paszcza tocząca pianę, ogromne, białe zęby i wielki jęzor. To idealny portret demonicznego psa o krwawych ślepiach i paszczy buchającej ogniem piekielnym.
Farmazon dzięki mocom pozyskanym od Diabła prócz tego, że wkładając rękę do kieszeni zawsze znajdował w niej pieniądze i we własnej postaci mógł się pojawiać w różnych miejscach swoich dóbr, pojawiał się też pod postacią właśnie czarnego doga niemieckiego. Zdolność bilokacji, bądź pokazywania się w dożej skórze zapobiegała różnego rodzaju szachrajstwom i zwykłym kradzieżom czynionym w majątkach.
Skąd u Kaszubów wyobrażenie doga niemieckiego jako inkarnacja Złego? Odpowiedź jest bardzo prosta. Niemcy przywozili i hodowali w swoich majątkach swoje ukochane, elitarne dogi. A że jest to ogromny pies o wyjątkowym wyglądzie, budzący respekt a nawet lęk, zupełnie inny od znanych, pospolitych psiaków, oraz to, że hodowali go farmazoni więc sam został wcieleniem Diabła. Zresztą, o czym dobrze właściciele dogów niemieckich wiedzą, nierzadko dzisiaj można trafić osoby panicznie bojące się "piekielnej bestii".
Najbardziej znanym człowiekiem, który w swoim ulubionym majątku w Warcinie niedaleko Słupska hodował swoje ukochane dogi był kanclerz Niemiec Otto von Bismarck. *)2
O ile psów mających czy to imię, czy przydomek z kanclerzem związane jest wiele, to jeszcze nie spotkałam się z imieniem doga "Farmazon". Aż się prosi, żeby czarnego doga niemieckiego mieszkającego w naszym regionie tak właśnie nazwać.
*)1 - Obecnie odchodzi się od kopiowania uszu i ogonów ze względu na przepisy. W XIX w. w przypadku dogów niemieckich cięte ucho było wręcz obowiązkowe.
*)2 - Jedna z legend dotyczących kanclerza mówi, że kazał się pochować razem ze swoim ukochanym dogiem niemieckim.
Na barwnej fotografii EL Corazon Modry Efekt (Korek). Fot. Sylvia Matulewska. Źródło www.molosy.pl
Nie zamierzam pisać o współczesnych dogach, ich właścicielach, ani naszych rodzimych hodowlach. Cóż więc ma wspólnego tytułowy dog niemiecki, moja ukochana rasa, do równie ulubionej krainy i włodarza wszystkich kręgów piekła? Cofniemy się do XIX w. i zacznie podejrzanie pachnieć siarką.
Kaszuby, jak każdy inny region i rejon miały swój własny świat wierzeń i obrzędów nie związanych z oficjalnie wyznawaną religią. Były dobre i złe duchy, czarownice, diabły, przeklęte i cudowne miejsca.Były to światy, które znamy dzięki pracy badaczy, pasjonatów. Czasami jego blade ślady utrzymały się w mowie potocznej. Jednym z nich jest określenie "farmazoństwo". Kim był sam kaszubski farmazon?
Farmazon był przeważnie Niemcem, właścicielem dużego majątku - junkrem, rzadziej Żydem. Ze względu na ogromne dysproporcje bytowe, różnice kulturowe i szereg rzeczy bezwzględnie dzielących chłopstwo i wielkich posiadaczy ziemskich, tym drugim przypisywano najróżniejsze złe rzeczy. Bardzo często przypinaną łatką były konszachty z Diabłem. Farmazon to spolszczone "Frei Mason".
Masoneria była zawsze tajemnicza, tym bardziej niezrozumiała dla prostych ludzi. Na temat masonów powstało mnóstwo mniej i bardziej dziwnych sądów i plotek. Kaszubom mówiącym o "farmazonie" nie o prawdziwego adepta sztuki królewskiej chodziło, ale o człowieka, który paktuje z Diabłem dla własnych korzyści. Farmazon, jak łatwo się domyśleć zawierał z nim układ, który podpisywał własną krwią. Zły w zamian za duszę, zobowiązywał się pomagać w gospodarzeniu. I majątki prowadzone przez junkrów w Prusach kwitły, oczywiście za sprawą Diabła, a nie ludzkiej gospodarności, pracowitości i umiejętnościom. Jednak farmazon nie do końca miał lekko. Mimo, że dobra piękniały i mnożyły się, że miał zdolność bilokacji, to niestety też nocny obowiązek. Otóż musiał codziennie o północy objeżdżać swoje włości. Czynił to bądź powozem zaprzężonym w 4 czarne konie, które parskały płomieniami z pysków, bądź konno w towarzystwie czarnego, ogromnego psa, któremu również z pyska buchał żar i płomienie.
Więc znajdujemy wizerunek doga, który wypisz wymaluj jest identyczny z opisem psa Baskerville'ów. Dorosły, dog niemiecki z kopiowanym (ciętym i ustawionym w kształt płomienia) uchem *)1, w czarnym umaszczeniu wygląda rzeczywiście diabolicznie. Zwłaszcza jak jest nieco zmęczony i dolna powieka odsłoni zaczerwienione spojówki, a otwarta paszcza tocząca pianę, ogromne, białe zęby i wielki jęzor. To idealny portret demonicznego psa o krwawych ślepiach i paszczy buchającej ogniem piekielnym.
Farmazon dzięki mocom pozyskanym od Diabła prócz tego, że wkładając rękę do kieszeni zawsze znajdował w niej pieniądze i we własnej postaci mógł się pojawiać w różnych miejscach swoich dóbr, pojawiał się też pod postacią właśnie czarnego doga niemieckiego. Zdolność bilokacji, bądź pokazywania się w dożej skórze zapobiegała różnego rodzaju szachrajstwom i zwykłym kradzieżom czynionym w majątkach.
Skąd u Kaszubów wyobrażenie doga niemieckiego jako inkarnacja Złego? Odpowiedź jest bardzo prosta. Niemcy przywozili i hodowali w swoich majątkach swoje ukochane, elitarne dogi. A że jest to ogromny pies o wyjątkowym wyglądzie, budzący respekt a nawet lęk, zupełnie inny od znanych, pospolitych psiaków, oraz to, że hodowali go farmazoni więc sam został wcieleniem Diabła. Zresztą, o czym dobrze właściciele dogów niemieckich wiedzą, nierzadko dzisiaj można trafić osoby panicznie bojące się "piekielnej bestii".
Najbardziej znanym człowiekiem, który w swoim ulubionym majątku w Warcinie niedaleko Słupska hodował swoje ukochane dogi był kanclerz Niemiec Otto von Bismarck. *)2
O ile psów mających czy to imię, czy przydomek z kanclerzem związane jest wiele, to jeszcze nie spotkałam się z imieniem doga "Farmazon". Aż się prosi, żeby czarnego doga niemieckiego mieszkającego w naszym regionie tak właśnie nazwać.
*)1 - Obecnie odchodzi się od kopiowania uszu i ogonów ze względu na przepisy. W XIX w. w przypadku dogów niemieckich cięte ucho było wręcz obowiązkowe.
*)2 - Jedna z legend dotyczących kanclerza mówi, że kazał się pochować razem ze swoim ukochanym dogiem niemieckim.
wtorek, 19 kwietnia 2011
Bitwa o Twierdzę Wisłoujście A.D. 2011
Inscenizacja bitwy o Twierdzę Wisłoujście ( Festung Weichselmünde) odbyła się na jej terenie i wodach Martwej Wisły (Tote Weichsel) 16 kwietnia 2011 r.
Luźno nawiązywała do wydarzeń sprzed ponad dwóch wieków. Pewien incydent mający miejsce w maju 1807 r. w trakcie oblegania Gdańska przez wojska napoleońskie i próba przełamania obrony posłużyła za kanwę całej "Bitwy o Twierdzę Wisłoujście A.D. 2011".
Okręt HMS Dauntless, wpłynął na wody Wisły 19 maja z zadaniem przerwania blokady i dostarczenia do Gdańska prochu. Miał dopłynąć aż do Motławy i tam rozładować niezbędne dla obrońców zaopatrzenie. Niestety na zakręcie Wisły w rejonie Ostrowa (Holm) nieszczęśliwie wszedł na mieliznę i po krótkiej walce poddał się Francuzom opuszczając banderę.
Inscenizacja, jak to inscenizacja rządzi się własnymi prawami. Nie sposób chociażby odtworzyć sceny wpłynięcia okrętu z morza przez ujście Wisły. Stare ujście po prostu nie istnieje. Nie mówiąc o kompletnie zmienionym pejzażu okolic. Natomiast wyjątkowa malowniczość, położenie i charakter Wisłoujścia, Nowego Portu i Westerplatte pozwala na realizację fantastycznych widowisk. Dzięki pomysłodawcom, organizatorom i Muzeum Historycznemu Miasta Gdańska (gospodarzowi Twierdzy Wisłoujście) oraz prawdziwym pasjonatom udało się zorganizować imprezę masową, jakiej dzielnica Nowy Port dawno nie widziała. I wielu Gdańszczan i naszych gości też zapewne nie.
Przygotowania trwające ponad 3 miesiące zaowocowały wyjątkowym widowiskiem, które zgromadziło prawdziwe tłumy.
W piątek 15 kwietnia na terenie Twierdzy Wisłoujście rozpoczął się spory ruch. Zaczęły zjeżdżać się grupy rekonstrukcyjne, rozpoczęto ostatnie przygotowania i próby przed sobotnią bitwą. Wojska kwaterowały się w pomieszczeniach wieńca, szykowano broń, ładunki, umundurowanie. Po południu na "Czarną Perłę" załadowano armaty i przeprowadzono próbę. Nieco utrudnień przysporzyła niesamowita mgła, która nasunęła się na ląd znad Zatoki Gdańskiej. Za to zapewniła niepowtarzalne widoki.
Sobotni poranek powitał wszystkich piękną pogodą. Praca na wszystkich frontach wrzała:
Ja przedstawię wydarzenie "od środka", jako uczestnik imprezy zamustrowany na okręcie próbującym się wedrzeć do Miasta.
Zgodnie ze scenariuszem odbiliśmy z Westerplatte o godz. 13 i ruszyliśmy w kierunku Twierdzy Wisłoujście. Ogromnym zaskoczeniem i wzruszeniem były tłumy widzów zgromadzone na nabrzeżu przy ul. Starowiślnej. Okręt podpłynął w okolicę warowni mając na maszcie holenderską banderę, wówczas neutralną. Do naszej jednostki dobiła szalupa z miejscowym celnikiem mającym sprawdzić faktyczny stan ładunku. Celnik został przez naszą załogę wyrzucony za burtę i skończył marnie w odmętach wiślanych wód. Rozpoczęła się ostra wymiana ognia pomiędzy strzegącą Gdańska załogą Twierdzy, a okrętem mającym niecne zamiary. Niestety nasz kapitan poległ w ciężkim boju, jednostka uległa uszkodzeniu i po nierównej walce musieliśmy się poddać.
Jednak jak to bywa w widowiskach w typie historical fiction, scenariusz scenariuszem, ale jak jest dla kogo i z kim się bawić, to się to robi. Zostało nam sporo czasu i podszepnęłam I oficerowi pomysł żeby chociaż przepłynąć wzdłuż nabrzeża przy Starowiślnej. Dowodzący momentalnie się porozumieli i doszło do totalnie improwizowanej drugiej części bitwy. Za cel załoga wzięła okręt "Dragon" z vip-ami na pokładzie. Nie obeszło się też bez ostrzału burtowego skierowanego w stronę zgromadzonej publiczności. Mnóstwo ludzi odebrało to jako najciekawszy i najbarwniejszy epizod całej imprezy, którą mogli podziwiać tylko z oddalenia.
Po godzinie walki przybiliśmy na powrót do nabrzeża przy Westerplatte. Załoga cała i zdrowa łącznie z naszym zmartchwystałym kapitanem zeszła na ląd i udała się na zasłużony, po ciężkiej bitwie, wypoczynek.
Fotografie są ułożone chronologicznie:
Fotografie są ułożone chronologicznie:
Cień na całej imprezie położyło zachowanie mediów. Postawa większości liczących się portali przyprawiła nas wszystkich o mdłości, najdelikatniej rzecz ujmując.
Na terenie Twierdzy jeden z artylerzystów uległ wypadkowi w trakcie inscenizacji. Wybuchła prochownica, którą rekonstruktor miał przy sobie. Dokładna przyczyna wypadku nie jest znana. Najbardziej prawdopodobne jest, że kawałeczek żaru z lontownicy wpadł niesiony podmuchem do torby z prochownicą i doszło do wybuchu. Na imprezach rekonstrukcyjnych takie rzeczy się niestety zdarzają. To jest niejako ryzyko zawodowe. Natomiast część mediów zrobiła z tego wypadku główny temat, nie poświęcając ani chwili na to żeby dobrze opisać, sfotografować i sfilmować imprezę. Dodatkowo podając wyssane z palca informacje mające na celu tylko podsycić niezdrową sensację. Po prostu wstyd! Inaczej tego nie mogę ująć.
Pedro! Wracaj do zdrowia jak najszybciej i do zobaczenia!
Przy okazji apel do moich koleżanek i kolegów po fachu. Mnóstwo ludzi oglądających widowisko jest wściekłych, że na skraju prawego bastionu i na wieży latarni stali ludzie w tzw. cywilu, którzy fotografowali i filmowali. Na industrialną architekturę w tle nic nie poradzimy, ale nie psujmy ciężkiej pracy rekonstruktorów i radości innym fotografującym i widzom.
Serdecznie dziękuję WSZYSTKIM za wspaniałe i niezapomniane przeżycia. Ahojjj!
W "Bitwie o Twierdzę Wisłoujście" udział wzięli członkowie:
12 Pułku Xsięstwa Warszawskiego,
4 Pułku Jegierskiego,
6 Roty Artylerii Pieszej,
Artylerii Twierdzy Kłodzko,
Artylerii Twierdzy Nysa,
Artylerii Jonkowo,
4 Pułku Jegierskiego,
6 Roty Artylerii Pieszej,
Artylerii Twierdzy Kłodzko,
Artylerii Twierdzy Nysa,
Artylerii Jonkowo,
Infanterie Regiment No 52 i Garnizon Gdańsk,
The HMS Dauntless Royal Tars ,
The HMS Dauntless Royal Tars ,
Jager von Sell,
TGRH,
Wileńskiego Muszkieterskiego Pułku z Lidzbarka Warmińskiego.
(Pominiętych proszę o kontakt, z największą przyjemnością uzupełnię listę)
Polecam relację Steinera również z pokładu naszego okrętu: www.dobroni.pl
Fotorelacje: Archiego ze strony Nowego Portu: Piotr Połoczański-fotografia
i Joanny Pruszyńskiej z Twierdzy : Twierdza 2011
Polecam relację Steinera również z pokładu naszego okrętu: www.dobroni.pl
Fotorelacje: Archiego ze strony Nowego Portu: Piotr Połoczański-fotografia
i Joanny Pruszyńskiej z Twierdzy : Twierdza 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)