środa, 31 października 2012

Diabelski trop w Nowym Porcie



Dzisiaj dosyć często się zdarza jeszcze słyszeć, że dzielnica Nowy Port, to miejsce w którym Diabeł mówi dobranoc. Więcej oczywiście w tym tzw. urban legend niż prawdy. Chociaż, tak jak każda dzielnica portowa, przez swoją specyfikę, ludzi w niej mieszkających i przebywających zapracowała sobie na dosyć kontrowersyjne opinie. Poza tym, wiadomo nie od dziś, że zło, zakazane rewiry i kontrowersyjne tematy są o wiele ciekawsze niż przyzwoitość. Tym bardziej samo tworzenie plotek wokół nie do końca jasnych spraw i ich podsycanie działa niczym perpetuum mobile II stopnia. 


Ale dzisiaj nie o samej specyfice Nowego Portu/Neufahrwasser chcę pisać. Więc o czym?
Śmiało można powiedzieć, że Diabeł w szczegółach tkwi. Do tej pory nie natrafiłam w żadnych przekazach pisanych, ustnych i nazewniczych na ślad grasowania Złego na dzielnicy. Brak jest miejsc określanych jako przeklęte, diabelskie. Poza tym, że mieszkańców i gości piekielne moce brały i biorą w szpony od czasu do czasu. Odnalazłam w ciągu ostatnich kilku lat Chrystusa, Atenę, mityczne stworzenia zaklęte w kamień i drewno mieszkające na dzielnicy, ale bohatera tej opowieści ani widu, ani słychu.
Okazuje się, że jednak Diabeł, czyli der Teufel, pozostawił ślad swojego kopyta w Neufahrwasser i nakrył go ogonem na niemal 100 lat.

Karta pocztowa z widokiem na koszary z Diabelskiego Mostu wysłana z Nowego Portu w 1903 r.

Otóż jakiś czas temu, na jednym z portali aukcyjnych została na sprzedaż wystawiona karta pocztowa. Widok na niej uwieczniony jest banalny. Za tło robią doskonale znane dawne koszary położone przy ul. Oliwskiej, które obecnie użytkuje Straż Graniczna. Głównym daniem jest torowisko i jadący w kierunku dworca osobowego pociąg pasażerski ciągnięty przez pruską lokomotywę parową typu T4. Torowisko, dworzec i jego okolice uwieczniono na wielu fotografiach powielanych w formie widokówek. Widoczek jakich wiele, zapewne w pierwszym momencie bardziej interesujący pasjonatów kolejnictwa niż miłośników dzielnicy.
Ale gdzie się zapodział nasz bohater? Odnalazł się w opisie karty wydanej przez W. Stobbies'a z Neufahrwasser. Ów opis czarno na białym mówi, że jest to widok z Diabelskiego Mostu. Ki Diabeł i ki Most?


Po dociągnięciu w 1867 r. nitki kolejowej do Nowego Portu, która przecięła nabrzeże i część dzielnicy przylegającą do głównej ul.Oliwskiej/Olivaer Str. zbudowano na zakończeniu ul. Blizowej/Bliesen Str. most-kładkę dla pieszych. Po drugiej stronie torów, nad kanałem portowym mieściły się budynki mieszkalne, hotel magazyny, biura. Mostek więc powinien być teoretycznie wybawieniem dla mieszkańców, pracowników i gości. Więc skąd nazwa "Diabelski Most"?

 Widok Diabelskiego Mostu z ul. Rybołowców/Fischer Str.


Brytyjscy jeńcy wsiadający na pokład HMS Concord po zakończeniu I Wojny Światowej. Diabelski mostek widoczny po lewej stronie nad torowiskiem.

Myślę, że mogło być tak: Początkowo kolej żelazną często określano jako piekielne machiny, a lokomotywy bywały utożsamiane z bestiami zionącymi żarem, parą i czarnym dymem. Zapewne wiele osób, lepiej i gorzej ubranych, spieszących się na pociąg, albo do domu czy pracy zostało okopconych przez którąś z licznych lokomotyw i zeszły z mostku po prostu czarne jak przysłowiowy Diabeł. Ktoś musiał szpetnie zakląć i przyszyć czartowską łatkę mostkowi.

Inną hipotezę postawił Grzegorz Fey, spec od kolejnictwa nomen omen. Mostek był dosyć karkołomną w pieszym użytkowaniu konstrukcją. Na górny podest, przerzucony nad torami prowadziły nie klasyczne schody, tylko coś co można porównać do drabiny-żelazny stelaż ze stopniami z belek. Ludzie pokonujący kładkę na pewno wiele razy się potykali, tracili obcasy, albo zwyczajnie pośllizgiwali  na mokrym albo zalodzonym drewnie, o co tuż przy Kanale Portowym nietrudno, krzycząc „Teuflisch Glatt! Teuflisch Brücke!”.

Czy nasze przypuszczenia są słuszne, pozostawiam osądowi czytelników. W każdym razie podziwiając ten artefakt pewne jest, że określenie tego miejsca jako diabelskiego istniało w powszechnym obiegu i świadomości ówczesnych mieszkańców Nowego Portu.

Mostek w latach '50 XX w.

Coraz mniej osób pamięta sam rozebrany mostek nad nieistniejącymi już torami i mało kto wie, że władca piekła miał go w swoim posiadaniu. 
Ale wszak Diabeł w szczegółach tkwi...




 Źródła ilustracji:
1) Zbiory prywatne Grzegorza Fey
2) www.delcampe.net
3) Zbiory Imperial War Museum London, autor: Cecil King, 1918 r.
4) Archiwum rodzinne Natalii Kryger-Rusieckiej i Przemysława Rusieckiego
5) Zbiory Muzeum Narodowego w Gdańsku,  Sąd Ostateczny-skrzydło piekło, autor: Hans Memling, 1467- 1471 r.




Podziękowania dla Grzegorza Fey.

poniedziałek, 7 maja 2012

Bitwa o Twierdzę Wisłoujście A.D. 2012

-czyli jak z doskonałego ciasta zrobić gniota.



Druga edycja Bitwy odbyła się 5 maja. O szczegółach takich jak liczba rekonstruktorów, ilość i nazwy jednostek można bez trudu się dowiedzieć z wszelakich mediów, więc o tym nie będę się rozpisywała. Jak świat długi i szeroki wiadomo, że pierwsza, zeszłoroczna edycja tej imprezy spotkała się z doskonałym odbiorem zarówno widzów, jaki i różnych organizacji. Dowodem tego są liczne nagrody i wyróżnienia. Dzięki nim postanowiono tegoroczne wydarzenie wzbogacić. Niestety stare porzekadło rzecze - lepsze jest wrogiem dobrego.

Pierwsze "ciepłe" słowa, podobnie jak w zeszłym roku, należą się Kapitanatowi Portu w Gdańsku. Sama Bitwa została opóźniona o kilkanaście minut z powodu...Jeden ze statków nie zdążył na czas wypłynąć ze stoczni. Później w trakcie trwania inscenizacji można było "podziwiać" przepływające pomiędzy okrętami wycieczkowce Żeglugi Gdańskiej i prywatne jednostki. Zadam proste pytanie: Czy jest rzeczą niemożliwą dla Kapitanatu raz w roku, na godzinę ograniczenie żeglugi na 1,5 km odcinku Martwej Wisły? Oraz postawienie "wodniaków" z dwóch stron studzących zapędy wpływania na teren Bitwy prywatnych jachtów i motorówek? Pomijając względy bezpieczeństwa, widowisko bardzo traci przez takie zaśmiecenie obrazu.

 
Kolejne jeszcze "cieplejsze" słowa należą się organizatorowi-Muzeum Historycznemu Miasta Gdańska, a co za tym pójdzie zewnętrznie wynajętym przez nie firmom. Myślę, że na fali medialnego sukcesu postanowiono rekonstruktorom "pomóc" w pracy.

Bardzo mnie zdziwił fakt braku piątkowych prób na wodzie. W zeszłym roku dysponowaliśmy tylko jedną jednostką i ćwiczenia były. W tym roku dostaliśmy trzy i...no i nic. Co się okazało? Otóż domniemam, iż pomyślano, że rekonstruktorzy chyba niezbyt znają się na swoim fachu, mają za małe doświadczenie i ogólnie mało wiedzą, albo są zbyt zajęci żeby zrobić dobre widowisko. Skutkiem tego wynajęto firmę zajmującą się pirotechniką.

Jak się okazało w przysłowiowym praniu firma oprócz pirotechniki (o której "jakości" będzie za chwilę) tak naprawdę dyryguje okrętami uczestniczącymi w Bitwie. Dowodzący jednostkami rekonstruktorzy nie mieli nic do powiedzenia w kwestii manewrów, korekcji, możliwości improwizacji- wprowadzenia elementów mogących znacząco podnieść jakość wizualną imprezy. Niestety panowie z firmy wiedzieli lepiej, czego skutkiem było bezładne przesuwanie się po kanale okrętów, stopowanie i wręcz kuriozalne pływanie "Czarnej Perły" rufą do przodu. Zabrakło chociażby parady okrętów na zakończenie wzdłuż nabrzeża przy ul. Starowiślnej, gdzie załogi mogłyby pomachać i się ukłonić wielotysięcznej publiczności.


Następnym kwiatkiem było przygotowanie przez "speców" amunicji. Rekonstruktorzy dostali za mało prochu do ładunków karabinowych, a do armatnich zrobiono je zbyt duże.
Teraz słów kilka o samej pirotechnice wizualnej. Zastanawiam się czy pracownicy firmy nie pomyśleli przypadkiem, że Bitwa o Twierdzę Wisłoujście to jakieś alternatywne Love Parade. Może oglądając zdjęcia z poprzedniego roku, widząc zgraję poprzebieranych mężczyzn (w większości), w "spódnicach", pończochach, obcisłych spodniach, z długimi włosami postanowili "ubarwić" imprezę? Skutkiem tego były tęczowe dymy unoszące się z okrętów po trafieniach pociskami nieprzyjaciela, dziwaczne światła na wieży Twierdzy  dające efekt stroboskopów i fajerwerki. Pirotechnika godna wesołego miasteczka na głębokiej prowincji. Istny tęczowy music box. Zabrakło chyba tylko muzyki techno w tle...

Kolejną chorą rzeczą jest wpuszczanie na okręty tzw. cywili w postaci znajomych organizatora (z dziećmi, o zgrozo!) i przedstawicieli mediów. Pytam się, po co w takim razie nas rekonstruktorów przeszkolono, wymagano podpisania odpowiednich dokumentów, zapowiedziano badanie alkotestami? Czy nie lepiej by było dla cywili wynająć osobną jednostkę i ich tam umieścić? Chociażby na "Czarnej Perle", która po zabudowaniu pokładu kompletnie się nie nadaje do udziału w tego typu widowiskach z punktu widzenia rekonstrukcji. Przynajmniej postronni by nie psuli widowiska i nerwów. To jest ewidentny brak szacunku dla cudzej, ciężkiej pracy.



Drobne upomnienie należy się również obsłudze „Dragona”, która nie ściągnęła pontonu ratunkowego na czas Bitwy. Wielki, jaskrawo pomarańczowy balon „malowniczo” dyndał na rufie okrętu dodatkowo „ubarwiając” widowisko. 

Szkoda bardzo ciężkiej pracy rekonstruktorów, wielomiesięcznych przygotowań i włożonego serca.
 

W zeszłym roku nie mając łączności, opierając się jedynie na doświadczeniu, wyczuciu  i pomysłowości zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Nie potrzebowaliśmy do tego obcych "specjalistów". Mam nadzieję, że organizator w przyszłym roku powstrzyma się od "niedźwiedzich przysług", zaufa rekonstruktorom i nie pozwoli na upieczenie z doskonałego ciasta zakalca po raz drugi.

 Collage pt. "Co ja twierdzę-co ja paczę?" - Joanna Pruszyńska (zdjęcia z Bitwy 2011 i 2012 - http://galeria.mukor.net/v/wydarzenia/)

środa, 18 kwietnia 2012

Była sobie latarnia morska na molu wschodnim Westerplatte IV 1843 - IV 2012

Na końcu mola wschodniego Westerplatte, będącego jednocześnie falochronem 169 lat temu rozbłysło światło latarni morskiej. Żelazna, wieloboczna konstrukcja była osadzona na kamiennej podmurówce w formie schodów. Była...


W zeszłym tygodniu istnieć przestała przy okazji wielomiesięcznego remontu mola. Została pocięta palnikami na kawałki i trafiła przypuszczalnie na złomowisko, bo gdzieżby indziej. Obiekt nie był tzw. rejestrowy, chociaż od kilku lat czekał na takowy wpis. Urząd Morski, który jest gospodarzem terenu przeprowadzającym prace twierdzi, że w świetle prawa legalnie pozbył się zabytku. Bezrefleksyjnie zniszczono naszą małą, czerwoną latarnię, jeden z symboli Nowego Portu i Westerplatte. Budowli, która bezustannie od 169 lat pracowała dla ludzi morza, która została uwieczniona na setkach, jeżeli nie tysiącach pocztówek, zdjęć i w literaturze. Latarnię, która witała i żegnała przybyszów i mieszkańców. 1 IV 2013 r. obchodziłaby 170 urodziny...



Nigdy nie przypuszczałam, że w ten sposób będę musiała napisać o tym  zabytku techniki. Od kilku miesięcy przygotowywałam tekst, bogaty materiał ikonograficzny. W zasadzie czekałam tylko na możliwość wejścia na molo wschodnie i sfotografowanie latarni z bliska, żeby ją pokazać czytelnikom jak wygląda w chwili obecnej. Niestety nie zdążyłam...

Oprócz żalu i złości mam pytania do urzędu konserwatorskiego dlaczego zarzucił prace nad wpisem latarni do rejestru i do Urzędu Morskiego dlaczego wykazał się tak ogromną ignorancją i brakiem szacunku dla tego obiektu? Zapewne w ciągu kilku najbliższych dni pojawią się tłumaczenia i odsyłanie zainteresowanych od Annasza do Kajfasza. Niestety życia naszej, małej, czerwonej latarni to już nie przywróci.

...


Więcej o zniszczonej latarni:

Latarnia morska i molo wschodnie Westerplatte - A. Masłowski

Requiem dla zniszczonej latarni u wejścia do gdańskiego portu - A. Masłowski

Piękna latarnia morska z 1843 r. zaginęła - J. Kiwnik

Serdeczne podziękowania dla Moniki Śniedziewskiej-Lerczak, autorki bloga www.latarnica.pl za użyczenie nam fotografii z rozbiórki latarni.

sobota, 31 marca 2012

67 rocznica "wyzwolenia" Gdańska


Zapewne wiele osób zada w pierwszym momencie pytanie "co to za dziwna rzecz jest na tym zdjęciu?". Podobnie jak wielokrotnie podobnie pytano patrząc ze zdziwieniem, że to "coś" stoi na półce w witrynie pomiędzy zabytkową, cenną porcelaną.  Pomijając oczywiście widoczny na fotografii mój przedwojenny srebrny, emaliowany wisiorek z herbem Miasta.
Drugie pytanie zapewne będzie brzmiało "co to "coś" ma wspólnego z wydarzeniami sprzed 67 lat?"

Ten przedmiot to porcelanowy, przedwojenny słoik apteczny. Zwyczajny, nieciekawy przedmiot codziennego użytku. A w zasadzie takowym był do marca 1945 r.  Do momentu, w którym podpalono dom, bądź aptekę w których służył w zwyczajny sposób zwyczajnym ludziom. Temperatura systematycznie podpalanego i wysadzanego w powietrze Gdańska była tak ogromna, że topiło się szkło i porcelana. Stąd dawny połysk szkliwa tego aptecznego pojemnika zniknął, powierzchnia zmatowiała i stopiła się w jedno ze spieczonym popiołem i piaskiem. Jak płonęło Miasto przejmująco opisał w "Blaszanym Bębenku" Günter Grass:

"Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad siedemset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, tworząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypalali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarna, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Podwale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewakuowane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wielkim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenią. W Teatrze Miejskim dawano prapremierę "Snów podpalacza" dwuznacznej jednoaktówki. Na ratuszu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z ważnością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha, Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozumiałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć."

Zniekształcone, spękane naczynie znalazłam kilka lat temu na śmietnisku, które jest ogromną mogiłą tego co po spalonym Gdańsku pozostało, a czego nie udało się jakkolwiek wykorzystać. Całymi miesiącami zwożono w to miejsce umarłe, pokaleczone, popalone, bezpańskie przedmioty. Pomiędzy szczątkami  porcelanowych talerzy, zabawek, kapslami od butelek, odłamkami barwnych szkiełek, skorodowanych fragmentów rzeczy, których nie sposób zidentyfikować znalazł się ten słoik. Przedmiot, który po wzięciu do ręki potrafi powiedzieć więcej niż tysiąc słów...

Gdańsk nie został wyzwolony, został zdobyty przez Armię Czerwoną przy współudziale Ludowego Wojska Polskiego. Sowieci z Miastem, jego mieszkańcami i uchodźcami z Prus Wschodnich rozprawili się w znany, okrutny sposób. Zdobywcy pastwili się nad swoim łupem. Dzieła zniszczenia opustoszałego Gdańska dopełniły bandy szabrowników.  Stąd w tytule postu słowo wyzwolenie ujęłam w cudzysłów.

Tak wyglądał Gdańsk niedługo po "wyzwoleniu":







Dlatego każdemu polecam chwilę refleksji nad tym co się działo w Gdańsku w 1945 r. i nad radosnym świętowaniem "wyzwolenia" i "powrotu do Macierzy".

Polecam również lekturę "Wielkiej ucieczki" J. Thorwalda i "Zatoki Gdańskiej 1945" E. Kiesera.

wtorek, 27 marca 2012

"Pomorze 1945"



Rankiem 25 marca w Łapinie k. Kolbud pod Gdańskiem rozpoczęła się całodniowa impreza pt. "Pomorze 1945". Organizatorem było Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, a współtwórcami rekonstruktorzy zrzeszeni w Trójmiejskiej Grupie Rekonstrukcji Historycznych  oraz miłośnicy kolejnictwa drezynowego.

"Pomorze 1945" to drugie tego typu wydarzenie, po "Ardenach 1944" organizowane przez Muzeum II WŚ w tym roku. W zamyśle nie są to imprezy ściśle rekonstrukcyjne. Jest to przystępne i bardzo atrakcyjne przybliżenie historii dla uczestników. Przedstawiciele Muzeum główny nacisk kładą na walory edukacyjne i krajoznawcze. Dodatkowo, dzięki sposobowi podania  wiedzy można śmiało stwierdzić, że są to również doskonałe imprezy rozrywkowe.
Zgodnie z planem, o 10 rano znad sztucznego zalewu na rzece Raduni, zwanego potocznie jeziorem Łapińskim Nowym wyruszył pierwszy skład trzech drezyn wypełnionych uczestnikami. Osoby, którym udało się na czas zgłosić do organizatora nie były biernymi widzami. Scenariusz wciągnął je żywo w całe przedsięwzięcie. Po rozdaniu Kennkart i odezwy marszałka Rokossowskiego z 1945 r. załadowani na drezyny uczestnicy projektu edukacyjnego wczuli się w rolę ludności Prus i Wolnego Miasta Gdańska uciekającej w panice przed "wyzwolicielami" - Armią Czerwoną. Nieźle się trzeba było napocić, żeby podjąć ucieczkę z zaciskającego się pierścienia jednostek sowieckich. Niestety zbyt daleko nie dało się zbiec, a raczej przetoczyć po szynach nieczynnego już odcinka kolejowego Kolbudy-Stara Piła.
Po przedarciu się przez wysunięte posterunki radzieckie , drezyny zatrzymano na niemieckim posterunku w celu sprawdzenia dokumentów uciekających. Podczas kontroli żołnierze niemieccy zostali zaskoczeni przez partyzantów Gryfa Pomorskiego i zwiadowców sowieckich. Wojskowych spotkał marny los, a cywili przepędzono przez las do radzieckiego obozowiska. Tu  Polacy z ruchu oporu szybko się przekonali o sile sowieckiej "przyjaźni". Wojsko i NKWD używając podstępu dokonało rozbrojenia grupy partyzanckiej a następnie jej likwidacji.

 
W tym momencie skończył się wątek quasi rekonstrukcyjny. "Uciekinierzy" zostali ugoszczeni przez Sowietów smakowitą grochówką. Rekonstruktorzy z TGRH długo i cierpliwie odpowiadali na wszelkie pytania, pozowali do pamiątkowych zdjęć. Po zaspokojeniu ciekawości, zapełnieniu kart pamięci w aparatach fotograficznych i napełnieniu brzuchów "uchodźcy" jakimś cudem zostali puszczeni przez Armię Radziecką wolno. Przez las i torowisko wrócili do Łapina i na tym skończyła się świetna  przygoda z "Pomorzem 1945".




Przez cały dzień trwania imprezy przewinęło się 5 grup "uciekinierów".  Polecam śledzenie strony Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Jeszcze nie jedna atrakcja się trafi, która zaowocuje wzbogacaniem wiedzy historycznej i aktywnym spędzeniem czasu.

Szczególne podziękowania dla Macieja Żuchowskiego.

Organizatorzy: